O Witoldzie Rowickim Janusz Ekiert

Witold Rowicki założył po wojnie dwie najlepsze polskie orkiestry, sprowokował zainteresowanie świata dla polskiej muzyki współczesnej, wprowadził Orkiestrę Filharmonii Narodowej do światowego obiegu koncertowego, był zasypywany najsłynniejszymi nagrodami płytowymi, potrafił rozpalać publiczność i wywoływać burzliwe owacje w Paryżu, Londynie, Wiedniu. Ale ludzie w różnych krajach kupują bilety na jego koncerty z jeszcze innego powodu. Wiedzą, że Rowicki należy do grona wielkich poszukiwaczy gustu epoki, wrażliwości współczesnego człowieka, jak Victor de Sabata, czy Leonard Bernstein.

Umie sugestywnie oświetlić myśl muzyczną czy kolor brzmienia, które były dotąd w cieniu, wydobyć na pierwszy plan kontrabasy w zakończeniu Symfonii Patetycznej Czajkowskiego, ten jakby zamierający puls serca. Albo inaczej. Zrezygnować po 30 latach z wielu efektów i gruntownie przeobrazić własną wizję dźwiękową „Harnasi” Szymanowskiego; tak powstała jedna z wielkich interpretacji naszych czasów – z pasji, intuicji i doświadczeń, którym Rowicki poddaje brzmienie i wyraz utworu.

W salach koncertowych, które zamieniają się w muzea tradycji interpretacyjnych, choćby najpiękniejszych i posuniętych do najwyższej perfekcji, Rowicki budzi publiczność z błogiego letargu. Jego elektryzujący nerw, odświeżające pomysły i siła osobowości nie burzą tradycji, tylko nadają jej nowy sens. Gwałtowne crescendo, wybuchowe fortissimo, wyjaskrawienie niektórych barw orkiestrowych, zamiana gamy czy figuracji w kolorową smugę nie zmieniają ani jednej nuty napisanej przez kompozytora. Pozwalają symfoniom Beethovena i Brahmsa żyć w innych czasach innym życiem, co nie jest tylko ich prawem, ale koniecznością.

Nawet sala wiedeńskiego Musikvereinu, sanktuarium największych tradycji, przez kilka wieczorów trzęsła się od skandowanych oklasków, gdy Rowicki schodził z estrady. Powaga tego słynnego wnętrza, kapiącego złotem jak ołtarz, nie powstrzymała publiczności od okrzyków i tupania z zachwytu. Na festiwalu w Salzburgu, po koncercie z Wiener Philharmoniker, których oddał mu Karajan, publiczność czekała na ulicy, żeby jeszcze raz urządzić Rowickiemu owację. W Cleveland, orkiestra nawykła do sztuczek i magii najsłynniejszych dyrygentów, oklaskiwała go razem z publicznością. Podobnie było w stolicy sceptycyzmu – Paryżu.

Orkiestra Filharmonii Narodowej pod batutą Witolda Rowickiego znalazła się kiedyś w trudnej konkurencji. Grała I i VII Symfonię Beethovena z okazji 200-ej rocznicy urodzin kompozytora na galowym festiwalu w Bonn, obok Berliner Philharmoniker z Karajanem, Wiener Philharmoniker z Böhmem, obok renomowanych orkiestr z Wielkiej Brytanii i Ameryki. Na drugi dzień zachodnioniemiecki krytyk ujął wrażenia wielu słuchaczy w dwu zdaniach: „Zdawało się nam, że Beethoven jest już kartą zamkniętą, że w tak dobrze znanej muzyce nie możemy już nic więcej odkryć. Ale Rowicki pokazał nam, że jest to książka nadal otwarta.”

< 4/19 >

Tekst z informatora o wystawie pt. „Witold Rowicki w Filharmonii Warszawskiej i Narodowej w 70-lecie urodzin artysty” – Warszawa, 26.02.1984