Pochwała polskiego artysty Henryk Sztompka

Koncert symfoniczny w Filharmonii Krakowskiej był niezwykłym wydarzeniem artystycznym. Niezwykłość tego koncertu nie polegała bynajmniej na występie jakiejś zagranicznej gwiazdy, jako solisty. Nawet przeciwnie, solisty w ogóle nie było.

Ale koncertem dyrygował Witold Rowicki. Znamy świetne kreacje tego dyrygenta w różnych stylach muzyki, wiemy, iż po Fitelbergu jest bodaj najlepszym odtwórcą muzyki Karola Szymanowskiego, niezapomniane są jego wykonania Stabat Mater, III-ej Symfonii.

Teraz znów, na koncercie omawianym, w całej pełni zabłysnął jego wielki talent w Symfonii „Londyńskiej” Haydna i w II-ej Symfonii Brahmsa. W pełnym poczuciu odpowiedzialności artystycznej za słowo pisane zabieram głos, dziękując Redakcji za danie mi tej możliwości, a publicznie dać wyraz mojemu entuzjazmowi, zachwytowi i głębokiemu podziwowi dla sztuki Witolda Rowickiego. Oto wielki polski dyrygent. Nie bójmy się tego przymiotnika, gdy mowa o polskim artyście, wyjdźmy z naszej narodowej powściągliwości w ocenie rodzimych wielkości.

Sztuka Rowickiego jest osiągnięciem w najwyższym wymiarze, gdzie już wszystkie elementy z osobna przestają istnieć, a współdziałając w całkowitej harmonii dają czysty obraz dźwiękowy i wyrazowy dzieła muzycznego.

Sztuka Rowickiego jest tworem wielkiego talentu. W poszukiwaniu definicji, czym jest talent, znakomity pisarz, Antoni Gołubiew, powiedział kiedyś, że jest to dar bezpośredniego widzenia prawdy.

Otóż słuchając Rowickiego ma się to głębokie odczucie i nieodparte przekonanie, że Rowicki posiada ten niezwykły dar słyszenia jedynej prawdy zawartej w dziele muzycznym. Rowicki nieomylnie ją słyszy i potrafi nieomylnie ją zrealizować. Taka doskonała realizacja jest możliwa tylko w zupełnej dojrzałości artysty, w całkowitym wyzwoleniu z wszelkich oporów technicznych i wszelkich zahamowań psychicznych.

Rowicki wyzwolony jest w takim stopniu, że przeżywa muzykę w natchnieniu, w radosnym uniesieniu twórczym.

Była kiedyś w prasie dyskusja o „przeżyciu” muzyki przez artystę odtwórcę. Brałem w niej udział i byłem przeciwnego zdania, niż mój świetny polemista Stefan Kisielewski, który twierdził, że dobre odtwórstwo nie jest niczym innym, jak dobrym władaniem rzemiosłem muzycznym.

Jakże byłem szczęśliwy, słuchając Rowickiego, gdyż dał mi jeszcze jeden dowód na to, że sztuka nie jest samym tylko rzemiosłem, że dopiero talent artysty, jego uniesienie i wzruszenie, słowem jego przeżycie, podnosi rzemiosło do rangi sztuki.

Posłuchajmy rytmu Rowickiego. Jego rytm, wprost idealny, nie jest tylko jakąś dyscypliną techniczną, ale jest odmierzany – rzecz by się chciało – żywym tętnem serca artysty, co czyni, że ani na chwilę nie staje się sztywnym rygorem wolu, nigdy nie manifestuje się jako element wyodrębniony poprzez przerysowanie, czy przesadę, nie rozbija i nie hamuje naturalnej dynamiki i płynności frazy, nie wypacza jej prawdziwego wyrazu.

Talent Rowickiego rozstrzyga i zakreśla nieomylnie łuki fraz, wypełniając je osobistym ładunkiem emocjonalnym, pełnym żarliwości, a zawsze zgodnym z treścią dzieła.

A rzemiosło dyrygenckie Rowickiego, jego sposoby przekazywania swej woli odtwórczej orkiestrze, nigdy nie istnieje samo dla siebie, jego ruchy władcze zawsze osiągają właściwy wyraz muzyczny.

Jego postawa dyrygencka nie ma nic z aktorstwa, z efektu poza muzycznego, tak często obserwowanego u dyrygentów, jego gestykulacja opanowana, skupiona i powściągliwa, a tak bardzo od wewnątrz dynamiczna, nigdy nie działa na słuchacza rozpraszając, nie odciąga jego uwagi od muzyki. Grzegorz Fitelberg mówił, że nie ma złych orkiestr, a są tylko źli dyrygenci.

Oto orkiestra Filharmonii Krakowskiej, tyle razy tak surowo sądzona, w koncercie który sprowokował mnie do tej wypowiedzi, okazała się zespołem znakomitych artystów, których stać było w pełni, aby pójść za wolą dyrygenta i wznieść się za nim na szczyty odtwórczej sztuki muzycznej. Zapamiętajmy naszej orkiestrze ten jej wspaniały wyczyn, zachowajmy w pamięci taką jej sylwetkę artystyczną, darowując jej momenty słabsze, które jak widzimy, nie z jej winy pochodziły.

Tę moją wypowiedź kreśliłem z najczystszych pobudek artystycznych, do głębi wzruszony pięknem muzyki, które dzięki Rowickiemu przeżyłem, ale też w chęci wyrażenia mojego protestu przeciw obojętności zawodowych krytyków, których nie stać na znalezienie właściwych propozycji w ocenie wielkich zjawisk w naszym życiu muzycznym.

Rachmaninow nie czytał tego, co o nim pisano po koncercie, i mówił, że ważne jest to, czy publiczność krzyczała, czy nie.

W porywie entuzjazmu dla Rowickiego krzyczeliśmy wszyscy, my, muzycy krakowscy zebrani w komplecie i krzyczała z nami cała publiczność.

< 3/19 >

Tekst opublikowany w „Przekroju” nr 662-664/1957