Z batutą i kamerą Anna S. Dębowska

Witold Rowicki prowadzący próbę to fascynujące zjawisko, które trudno oddać piórem nawet Jerzego Waldorffa. Sposób, w jaki pracował nad partyturą, zaciekawi każdego, kto pasjonuje się muzyką i kto jest ciekaw, jak to „się robi”. Sporo utrwalono na taśmach filmowych: fragmenty prób można obejrzeć w takich dokumentach, jak Twarzą do orkiestry (scen. i reż. Stanisław Pieniak, Telewizyjna Wytwórnia Filmowa Poltel, 1982) i Cień pod kamieniem (reż. Tomasz Dobrowolski, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, 2007), które odsłaniają również prywatne pasje Rowickiego – taternika, podróżnika, filmowca-amatora.

W filmie Twarzą do orkiestry oglądamy, jak emerytowany dyrygent ma poprowadzić koncert w Katowicach (w programie: III Symfonia i Stabat Mater Karola Szymanowskiego). Ekipa z kamerami filmuje próbę, którą Rowicki prowadzi z WOSPR. Te zdjęcia są ramą filmowej opowieści, jej drugi wątek to retrospekcja oparta na prostym pomyśle rozmowy rodzinnej – dziadka z wnuczką, Agnieszką. Rowicki demonstruje na przezroczach fotografie z dzieciństwa, młodości i czasów swej artystycznej aktywności. W Cieniu pod kamieniem Tomasz Dobrowolski wykorzystał filmy nakręcone przez Rowickiego własną kamerą 8 mm. „Miałem taki okres, kiedy pasjonowała mnie kamera i filmowałem podróże”. Utrwalał widoki miast, ruch uliczny, mieszkańców, kolegów z orkiestry odsypiających różnicę czasu w środkach lokomocji od Ameryki Południowej po Japonię. „Podglądał” swoich przyjaciół. Witolda Lutosławskiego „złapał” na taśmę w garderobie Filharmonii Narodowej, tuż przed wyjściem na podium. We fraku, w białej muszce, młody Lutosławski jest wesoły jak szczygieł, otoczony przez znajomych, wśród których widać Elżbietę Czyżewską i Stanisława Dygata.

Jest w tych filmach dużo muzyki (oprócz Szymanowskiego Tren ofiarom Hiroszimy Pendereckiego, II Symfonia Lutosławskiego, Rapsodia litewska Karłowicza, Krzesany Kilara). Jest też dużo osobistych myśli i refleksji. Niektóre brzmią jak truizmy, inne świadczą o tym, że był kimś więcej niż tylko zatopioną w nutach sprawną maszyną do dyrygowania. Weźmy na przykład te słowa: „Urodziła mi się druga wnusia kochana. Patrzę na nią i myślę: przecież ona też się zestarzeje i umrze. To jest potworne. Po co my wszyscy jesteśmy? Kto się nami wysługuje? Kto doprowadza do tego, że są wojny, że się ludzie nie lubią albo że się kochają, wszystko jedno – że w ogóle są i tylko po to są, żeby tak marnie skończyć. Boprzecież każdy z nas marnie kończy, to jest nasze przeznaczenie. Mam być szczęśliwy z tego powodu?”.

Twarzą do orkiestry: ekipa TVP rejestruje próbę III Symfonii Szymanowskiego. Kamera skupia się na gestach i twarzy dyrygenta, który cierpliwie pracuje z orkiestrą nad tym, aby początek symfonii zdawał się wyłaniać z niebytu. Pierwszy akord ćwiczą przezwiele minut. Rowicki każe „schować się” z dynamiką instrumentom dętym, „na wierzch” mają wyjść uderzenia kotłów. „Wszystko cichusieńkie, jak szmer kosmosu, a czas odmierza tylko on – uśmiecha się, pokazując palcem na timpanistę. – Dlatego to jest tak ważne i tragiczne dla nas”. Z tego akordu wyłania się w smyczkach temat. I znów uwaga dyrygenta: „Bezwład, kompletny bezwład, niegranie na skrzypcach”. Inna próba, z inną orkiestrą (Cień pod kamieniem), co najmniej dziesięć lat wcześniej. Czarno-biały film, sala koncertowa Filharmonii Narodowej, próba Trenu ofiarom Hiroszimy. Rowicki tłumaczy wiolonczelom, jak mają zagrać rozchodzące się w górę i w dół glissanda. Rozkłada partyturę na elementy, ćwiczy z poszczególnymi sekcjami, uczy reakcji na konkretny gest, umowny znak. Bez zbędnych słów wyjaśnia, o jaki efekt mu chodzi i jakimi środkami trzeba go uzyskać. W twarzy, w sposobie mówienia jest coś, co absolutnie przykuwa uwagę widza. Był postacią charyzmatyczną, autorytet, cechy przywódcze leżały w jego naturze. Wyglądał niepozornie – łysiejący, w szarym polo, okularach w rogowej oprawie. Nic porywającego. Nic z artysty.

Z wierzchu dystans i opanowanie. Na pozór. Pod tą powłoką tliło się poczucie humoru, w oczach pojawiał się łobuzerski błysk.

W obu filmach głównym narratorem jest on sam; jego głos, jego opowieść, jego przemyślenia i wspomnienia stale dobiegają zza obrazu. Nie był krasomówcą, ważył myśli i słowa. Panował nad nimi. Mówił konkretnie, dobitnie. Był w tej swojej narracji bardzo muzyczny. Te pauzy, akcentowanie słów, przeciąganie sylab, zawieszanie i modulacje głosu. Cieszył się samą czynnością mówienia i wypowiadania. Niskim głosem, z nikotynową chrypką, opowiadał o niezwykłym koncercie, którym dyrygował na wyspie Erytrea, w starożytnym amfiteatrze, z którego niewiele zostało oprócz genialnej akustyki. Był wieczór, na drzewach szalały cykady, z oddali dobiegał ryk osła. „Brakuje mi opery. Ja teatr chłonę, ubóstwiam” – mówił w 1982 roku. W obu filmach stale pojawiają się góry, wysokie Tatry Słowackie.

W młodości organizował wspinaczki – „ryzykanckie, wariackie”. Przyznawał, że chodziło o oderwanie się od trudnych, stresujących spraw związanych z karierą, kierowaniem czołową instytucją muzyczną. „Góry pomagały mi to przetrwać. Po dniu wspinania, przy watrze, myślałem sobie: jak Sokorski jest daleko, jak ci wszyscy są daleko. Następowało odprężenie. Śmiałem się z tego wszystkiego”. Czy chodziło też o ćwiczenie hartu ducha, odwagi, wytrzymałości i twardości, które mogły mu przydać się w zawodzie? Wspinał się przez dziesięć lat, jego „kumplem od liny” był Wawrzyniec Żuławski, który w 1957 roku zginął pod Mont Blanc. Będąc w wieku średnim, przerzucił się na jazdę na nartach. I na podróże.

Szeryng, Richter, Ojstrach, Rostropowicz, Rubinstein, Boulez, Strawiński, któremu w jednym z utworów zasugerował użycie poco sul ponticello i mistrz to uwzględnił.

A przecież wyszedł z biedy. Licytował się nawet z kolegami o to, kto częściej chodził głodny. Musiał sam zarabiać na studia, m.in. jako robotnik przy budowie kolei. Sprawny organizator, człowiek, który chce zawsze stać w pierwszym rzędzie, człowiek czynu. Niechętnie więc mówił o porażkach, o cenie, jaką zapłacił za sukces, o epizodzie depresyjnym w młodości, gdy go wyrzucono z Filharmonii Narodowej – mimo olbrzymiej pracy, jaką włożył w jej zorganizowanie. „Zachorowałem wtedy pierwszy raz w życiu na nerwy. Leżałem przy zaciemnionych oknach, przychodzili przyjaciele: Serocki, Baird, Witek Lutosławski. Ja miałem za dużo przykrości ze strony pewnych ludzi, którzy zajmowali stanowiska personalne i toczyli wojnę. Nie umiałem tego wytrzymać”. Pod koniec życia ten człowiek sukcesu powiedział coś bardzo zaskakującego: „Mnie się tylko raz zdarzyło powiedzieć po koncercie, w związku z muzyką, że przez chwilę czułem się szczęśliwy”.

< 15/19 >

Tekst opublikowany pierwotnie w Ruchu Muzycznym 2/2014