Z potrzeby ducha Ewa Solińska

„75 lat, to wiek jubileuszowy. Jeżeli nagromadzenie dóbr w tym czasie przez jubilata jest znaczące, jubileusz można uznać za zasłużony”. Te słowa wypowiedział w roku 1976 ówczesny szef Filharmonii Narodowej, Witold Rowicki, a dotyczyły 75-lecia istnienia Filharmonii w Warszawie. 26 lutego 1989 roku 75 urodziny obchodzi on sam.

Sam, lecz nie samotnie. Z orkiestrami, które zaprosiły solenizanta na spędzenie z nimi właśnie urodzinowych uroczystości. Jeszcze w początkach tego miesiąca Witold Rowicki wyruszył w kolejną podróż na koncertowe spotkania z Bamberger Symphoniker w RFN i Orkiestrą Filadelfijską w USA.

Pierwszy „urodzinowy” koncert odbył się jeszcze w styczniu br. w Warszawie. W Filharmonii Narodowej oczywiście. Tę właśnie placówkę tworzył, umacniając jej pozycję w kraju i na świecie przez ponad ćwierć wieku. Pozostawił w niej trwały ślad swojej pracy i wzajemnie – Filharmonia zdaje się zajmować szczególne miejsce w sercu i pamięci jej byłego szefa. To za jego przecież kadencji warszawscy muzycy odbyli kilkaset koncertów zagranicznych, odwiedzając kraje Europy, Bliskiego i Dalekiego Wschodu, Ameryki Północnej, Australii. Dzięki Witoldowi Rowickiemu także muzyka polska docierała tam gdzie nie miała wcześniej większych szans na żywe spotkania z publicznością. Przed laty propagował ją koncertując przede wszystkim z własną orkiestrą śmiało wprowadzając warszawski zespół i polskich kompozytorów w światowy pejzaż kultury muzycznej. Dziś czyni to również jako dyrygent gościnny, prowadzący zespoły zapraszające artystę do siebie. Ich lista jest za długa aby przedstawiać ją szczegółowo. Wystarczy wspomnieć, że znajdują się na niej orkiestry uznawane za najlepsze na świecie. Zdobyć sobie uznanie i szacunek Wiener Philharmoniker, Berlin Philharmoniker Royal Philharmonic, London Symphony Orchestra czy czołowej piątki orkiestr amerykańskich nie jest łatwe. Jeszcze trudniej zaskarbić ich sympatię, a najtrudniej utrzymać ją przez długie lata. Rowicki posiadł i tę sztukę.

Sympatia okazywana Rowickiemu przez orkiestry jest absolutnie autentyczna, czego jednym z widocznych dowodów – są owe „urodzinowe koncerty” polskiego dyrygenta. „Filadelfijczycy” nawet zarezerwowali sobie prawo do zagrania mu „Happy birthday”. 26 lutego na jednym z koncertów, na które został zaproszony.

„Podczas współpracy z orkiestrami, z każdą z nich, miewam chwile łatwe i trudne” – przyznaje w jednym z wywiadów. „Najważniejsze jest obopólne zaufanie i szacunek do umiejętności i talentu, powstałe podczas wcale niełatwej współpracy. Wyzwala to dodatkowe bodźce, czyniące wykonania niepowtarzalnymi, a tym samym niepowtarzalnymi przeżyciami. Przecież obie strony – dyrygent i orkiestra mają sobie wzajemnie wiele do przekazania. Ja przejmuję walory zespołu, on zaś moje. Tworzy się zupełnie nowa jakość. To naprawdę może być niekiedy piękną przygodą…”

Witold Rowicki wcale nie ukrywa, że przed laty, kiedy rozpoczynał swoją pracę jako zawodowy muzyk i on był skrzypkiem w zespole. „Grający w orkiestrze przeważnie to wyczuwają, co ułatwia mi kontakt z nimi – twierdzi. Zawsze podzielałem ich sądy o dyrygentach nie wyłączając siebie. Podzielam ich stosunek do pracy dyrygenta i do ich własnej pracy. Staram się ją im ułatwić, co wcale nie znaczy, że pozwalam komukolwiek na współkierowanie. I choć nigdy nie stawiam się w pozycji nad zespołem wiadomo, że to ja – używając terminologii automobilowej – trzymam kierownicę.”

Tak jak i wówczas, gdy na estradzie spotyka się z solistami. „Gdybym miał być jedynie tzw. akompaniatorem, prawdopodobnie nigdy nie wystąpiłbym z solistą na koncercie – mówi Rowicki i dodaje – Jedynie współtworzenie na estradzie – solisty i dyrygenta daje wspaniałe rezultaty, a mnie biorącemu w tym udział satysfakcję artystyczną i przyjemność. Podczas trwania koncertu nasze role zmieniają się, wzajemnie ustępujemy sobie prowadzenia, dopełniamy się.” Tak było podczas większości koncertów z Arturem Rubinsteinem, Dawidem Ojstrachem i wieloma innymi największymi muzykami naszych czasów. Bo z tymi największymi, porozumienie na estradzie, zdaniem Rowickiego, jest tak oczywiste, że wystarczy im po prostu usiąść i wspólnie zagrać.

Witold Rowicki owszem, lubi rozmawiać a rozmówcą jest czarującym. Nie znosi jednak zbędnego gadulstwa podczas pracy. To co pragnie wydobyć z orkiestry, uczyni gestem albo tylko jednym słowem (czasem nawet niecenzuralnym, lecz nikogo nie obrażającym) a osiągnie rezultat, do którego inni nie dojdą żadnym sposobem. Orkiestry rozumieją go doskonale, nie nudzą się na próbach, zaś na koncertach dają z siebie wszystko. Owszem, wiele z nich chciałoby mieć Witolda Rowickiego u siebie na stałe. A on? Uważa, że lepiej, żeby zostało tak jak jest. Zapewne artysta w swoim rozumowaniu ma wiele racji. Czyż nie bywa partnerem znacznie bardziej atrakcyjnym, kiedy bije się o jego obecność tak wiele zespołów jednocześnie? Wydaje się, że mistrz pozostając we własnej ojczyźnie, tak mocno związany z nią również sentymentem, osiągnął tym samym poczucie nieskrępowanej wolności i komfortu psychicznego, dostępnego naprawdę nielicznym.

Kariera Witolda Rowickiego przebiega harmonijnie, doprowadzając dzisiejszego jubilata na szczyty dostępne tylko najwybitniejszym artystom. Czy tak właśnie, jako mały chłopiec, który mając lat dwanaście, po raz pierwszy dyrygował orkiestrą wyobrażał sobie swoją drogę zawodową? Dziś przyznaje, że szczytem marzeń dla młodziutkiego gimnazjalisty w niewielkim mieście na południu Polski mogła być najwyżej orkiestra operetki w nieodległym Krakowie. Całe życie po prostu pracował i kariera, jako taka, nie interesowała go zupełnie. Uważa, że artyści nastawieni na robienie tzw. kariery pozbawiają się ¾ energii, przeznaczając ją na rzeczy zbędne.

Kiedy więc po wojnie poproszono go o stworzenie orkiestry radiowej w Katowicach – nie odmówił. Nie odmówił również propozycji stworzenia na nowo Filharmonii Warszawskiej. Do dziś nie ukrywa swojej sympatii i przywiązania do Narodowej, której wszak jedyną liczącą się rywalką w Polsce jest katowicka Wielka Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia i Telewizji w Katowicach, w dużym stopniu również dzieło Witolda Rowickiego. Placówką, którą chyba najbardziej ukochał jest jednak „Narodowa”. Nawet gdyby słowa krytyki w ocenie tego czy innego koncertu w Filharmonii były w pełni uzasadnione, Rowicki stanie w obronie od kilkunastu lat już przecież nie swoich muzyków! Mocą swego autorytetu zbije argumenty, błyskotliwie doprowadzając malkontenta do zmiany zdania albo co najmniej do potężnego zamieszania w jego poglądach. „I cóż z tego, że uszy wszystkich słyszą to samo? – pyta Rowicki. Przeżycia mogą być tylko podobne, ale nigdy te same. Muzyka jest potrzebą ducha, a nie uszu”.

Całe swoje życie związał i podporządkował muzyce i choć jest ona w jego życiu czymś najważniejszym, nie ma złudzeń. Twierdzi nawet iż „niewiele jest faktów, które przemawiałyby za koniecznością istnienia jej w naszym życiu, lub usprawiedliwiałyby jej istnienie. A jednak muzyka w istniejącym świecie ludzkich wyobrażeń, odczuć na zawsze pozostanie dla każdego jego własna, jak własny jest jego ból.”

< 9/9

Życie Warszawy, nr 48 / 1989