Twórca dwóch wielkich orkiestr Zdzisław Sierpiński

Wielki dyrygent, wrażliwy artysta, znakomity organizator i człowiek urzekającego uroku...

I na tych kilku słowach można by zamknąć tekst o Witoldzie Rowickim na dziesiątą rocznicę jego śmierci. Ale to tylko pozory; dla tego kto znał tego muzyka za jego długiego i tak bogatego w sukcesy życia, kto towarzyszył z obowiązku dziennikarskiego temu, co robił – wszystko jest jasne. Dla młodego pokolenia melomanów, którzy chodzą dzisiaj do „Narodowej” – i to od niedługiego czasu – jest to tylko nazwisko z kart muzycznych encyklopedii.

Tak się złożyło, że w czasach, kiedy Rowicki tworzył Orkiestrę Radiową w Katowicach, ja już pracowałem w „Dzienniku Zachodnim” i byłem na jej inauguracyjnym koncercie. To już do legendy przeszło, kiedy nagle dla tłumnie zebranej w sali publiczności trębacz zagrał Hejnał z Wieży Mariackiej w Krakowie. Właśnie nie Hymn Narodowy, ale tę wszystkim znaną melodię. I nagle, jak jeden mąż, słuchacze zerwali się z miejsc i na stojąco wysłuchali czterokrotnie powtórzonego Hejnału. Niektórzy nie wstydzili się nawet rozcierać kułakiem łez płynących z oczu… Potem była już muzyka polska.

Kilka lat pracy, wspaniałe koncerty, co nie było trudne, bo Śląsk zawsze miał wspaniałych muzyków, a przecież – i to powiedzmy – koncertmistrzem był „przedwojenny” Stanisław Wochniak z „Radiówki”.

Potem wrócił z wojennego pobytu za granicą dawny szef orkiestry Grzegorz Fitelberg. Rowicki oddał kierownictwo Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i pojechał do Warszawy, aby tam tworzyć nową od podstaw Filharmonię. Z młodziaków, co miał im przez następne dziesiątki lat wymawiać, kiedy który zaczął rozrabiać – „To ja was w krótkich jeszcze spodenkach wziąłem do orkiestry, a wy co?...”

Pierwszy koncert Orkiestry Filharmonii Warszawskiej odbył się oczywiście w „Romie”, bo była to jedyna odpowiednia sala uratowana z wojennej pożogi. Pamiętam – wtedy Kazimierz Serocki sam grał swój Koncert romantyczny, nie wiedząc, że nie pianistą będzie przez resztę życia, ale jednym z największych polskich twórców-awangardzistów i współzałożycielem (z Tadeuszem Bairdem) międzynarodowych festiwali „Warszawska Jesień”.

I wszystko szło dobrze, orkiestra grała coraz lepiej, aż przyszedł ten złowieszczy dzień uroczystego przemianowania Filharmonii Warszawskiej na Narodową w dniu inauguracji V Konkursu Chopinowskiego. Różne są wersje (nawet dosyć parszywiutkie) na temat przyczyn, dla których ktoś schował za grzejniki kaloryferów głosy orkiestrowe do Koncertu fortepianowego Fryderyka Chopina. I wtedy, na skutek kilkunastominutowego opóźnienia rozpoczęcia audycji Jakub Berman, znajdujący się w loży honorowej, napisał po prostu na programie: „Zwalniam was w trybie natychmiastowym ze wszystkich funkcji pełnionych w Filharmonii!”. A i to młodszym przypomnijmy, że Berman był po Bolesławie Bierucie drugim człowiekiem w kraju odpowiedzialnym za bezpiekę i... kulturę.

Przyszły lata ciężkie i bolesne – tułaczki po kraju, dyrygowania tam gdzie bardziej odważni koledzy nie bali się podać ręki muzykowi potępianemu przez władze polityczne. W tym czasie w Instytucji na Jasnej szefem artystycznym był Bohdan Wodiczko.

Witold Rowicki wrócił do „Narodowej” razem ze ściągniętym z Poznania na dyrektora naczelnego Zdzisławem Śliwińskim. Wspólnie ze Stanisławem Skrowaczewskim i Stanisławem Wisłockim stanowili mocną obsadę dyrygencką coraz świetniejszej orkiestry.

Zaczął się czas wędrówek po świecie, koncertów na wszystkich kontynentach i sukcesów, które pozwoliły krytykom zagranicznym zaliczyć Orkiestrę z Warszawy do jednego z kilkunastu najlepszych zespołów Europy. Byłem na jednym z takich wyjazdowych koncertów – i to, było nie było, w samym Wiedniu, jednej z liczących się stolic muzycznych naszego kontynentu – i mogłem się przekonać, z jak szaleńczym wręcz entuzjazmem przyjmowała naszych filharmoników i chór austriacka publiczność. Bisom nie było końca. I gdyby zaspokoić wszystkie żądania melomanów, trzeba by chyba aż o godzinę wydłużyć spotkanie...

W tę „monotonię” sukcesów odnoszonych na estradach całego świata nagle wpisała się decyzja ministra kultury i sztuki, na mocy której powołano, w związku z otwarciem po odbudowie Teatru Wielkiego, nową dyrekcję opery w osobach dyrektora naczelnego Zdzisława Śliwińskiego i artystycznego Witolda Rowickiego. Przez długi czas te dwie osoby kierowały dwiema „narodowymi” instytucjami: filharmonią i operą. Potem Śliwiński został na Pl. Teatralnym – Rowicki wrócił na Jasną.

Jest taki piękny i z niesłychaną troskliwością o fakty opracowany album Mariana Gołębiewskiego, który ukazuje dzieje Filharmonii Warszawskiej i Narodowej na przestrzeni lat – od 1901 roku, kiedy powstała. Tam, w dokładnych zestawieniach tras, wędrówek po świecie i we fragmentach recenzji można przejrzeć jak w zwierciadle wszystkie sukcesy i orkiestry, i jej artystycznego szefa.

Za dwa lata przyjdzie święto stulecia Filharmonii w Warszawie. I w tej historii znaczące miejsce zajmuje twórca orkiestry tej instytucji – Witold Rowicki.

Wielki dyrygent, wrażliwy artysta, znakomity organizator i człowiek o urzekającym uroku.

< 11/19 >

Tekst z programu koncertu inaugurującego sezon artystyczny 1999/2000 w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Koncert pamięci Witolda Rowickiego w 10. rocznicę śmierci.