O Witoldzie Rowickim Bohdan Pociej

Witolda Rowickiego poznałem bliżej w ostatnim roku Jego życia. Do redakcji „Ruchu Muzycznego” przyniósł nam rękopis-maszynopis książki niedokończonej i jeszcze niedopracowanej, bardzo osobistej – wspomnienia, refleksje o własnej sztuce – zawodzie dyrygenta – o muzyce, o życiu nie tylko muzycznym, z prośbą o ocenę. Wybraliśmy z tego sporo do druku w odcinkach pod wspólnym tytułem Bez batuty ­(ostatni odcinek ukazał się niedawno). W czasie tych paru wizyt w naszej redakcji Witold Rowicki powiedział mi dużo – o sobie, swoim dyrygowaniu, o muzyce w ogóle, o kunszcie robienia muzyki, o swoich wypadach w naturę, o górach. Tym ostatnim zwłaszcza trafił w mój czuły nerw; dał mi znowu odczuć, tak bliski mi, tajemniczy związek między muzyką a naturą. Myślę sobie czasem, że twórców muzyki, do których, obok kompozytorów, koniecznie zaliczyć trzeba dyrygentów, podzielić można generalnie na dwie klasy: z jednej strony – „romantycy”, którzy dla uprawiania swej sztuki potrzebują wprost natury, czerpią z niej inspirację, zasilają się nią; z drugiej – „klasycy” i „moderniści”, dla których pracy artystycznej natura jest raczej obojętna (choć oczywiście mogą ją „lubić”).

Witold Rowicki wywodził się z rodu wielkich romantyków, przesiąkniętych naturą, rozmiłowanych w niej, umiejących czerpać życiowo-artystyczną energię z jej uroków (był wszak wytrawnym taternikiem, alpinistą, narciarzem). Był czuły na oddech i puls natury, promieniowanie kosmosu.

I tu, wydaje się, tkwi zasadniczy pierwszy klucz do określenia stylu jego interpretacji. Rowicki, świetny majster dyrygenckiej pracy z zespołem i mistrz kształtowania orkiestrowego, symfonicznego brzmienia, tworzył muzykę przenikniętą oddechem i pięknem gór, lasów, jezior, morza: mając niejako w palcach swobodny, nieskrępowany nurt rzeki, przepływ chmur. Stąd też brała się ta niezrównana giętkość frazy, płynność muzycznego toku, szeroki oddech narracji, swoista otwartość formy (przy całym jej strukturalnie precyzyjnym podaniu). Dlatego był tak wspaniałym interpretatorem późnych romantyków – Brahmsa, Dworzaka (tu słynne Jego londyńskie nagranie kompletu symfonii) Czajkowskiego; dlatego też nie miał sobie równych w kreacjach muzyki Szymanowskiego (na szczęście utrwalonych na płytach) jak również Bairda, Kilara (intrygowało mnie tylko, dlaczego pomijał, tak przecież przenikniętą tchnieniem natury muzykę Mahlera?).

Sięgam teraz do moich osobistych wspomnień, do kartek z – nie napisanego – pamiętnika. We wczesnych latach pięćdziesiątych Rowicki, ówczesny szef Filharmonii Warszawskiej, był pierwszym w moim życiu dyrygentem, który wprowadzał mnie w życie koncertowe, uczył obcowania z żywą symfoniczną muzyką (Filharmonia mieściła się jeszcze w budynku warszawskiej „Romy”). Była tam klasyka – Haydn, Mozart, Beethoven, także Bach (grany według ówczesnych zwyczajów „symfonicznie”); był repertuar romantyczny, z niezapomnianym cyklem symfonii Brahmsa. I były także pierwsze wtajemniczenia w nowszą muzykę – mocno ograniczoną co prawda administracyjnymi zakazami „państwowego socrealizmu”. Był przede wszystkim Karol Szymanowski, którego muzykę, tak przecież nowatorską i brzmieniowo harmonicznie tak śmiałą, jednak, o dziwo, ówcześni nasi „stróże porządku kulturalnego” tolerowali, nawet zalecali i propagowali. Właśnie pierwsze, silne młodzieńcze przeżycia muzyki Szymanowskiego zawdzięczam Witoldowi Rowickiemu. Niezwykła musiała być, zaiste, sugestywność i świeżość interpretacji III Symfonii – „Pieśń o nocy” – skoro do dzisiaj zachowałem smak tamtego panteistycznego – kosmicznego oczarowania muzyką. Na to wspomnienie Szymanowskiego, najwcześniejsze nakładają mi się obrazy prawykonań muzyki polskich kompozytorów współczesnych, z największym wydarzeniem tych lat – Koncertem na orkiestrę Witolda Lutosławskiego (1954).

Co Go cechowało przede wszystkim? Jak określić to, co najważniejsze w Jego sztuce dyrygenckiej? Był, jak się zdaje, równie świetny – tj. sprawny, rzutki, niezawodny w urzeczywistnianiu artystycznych kreacji – w dwóch zasadniczych dziedzinach (które współczesny dyrygent musi mieć opanowane doskonale, jeśli chce osiągnąć i zachować odpowiednią pozycję w świecie): w praktyce koncertowej i w nagraniach; wyżej jednak cenił sobie żywe wykonania, jako urodzony dyrygent z krwi i kości smakował w żywym muzykowaniu, stawaniu się muzyki, w atmosferze sali koncertowej, gdzie publiczność też ma swój udział w kreacji dzieła.

Dyrygent wybitny z czołówki światowej poruszał się w szerokim polu repertuaru symfonicznego: od baroku (Corelli, Vivaldi, Händel, Bach) po muzykę najnowszą. Natomiast dwa główne ogniska Jego zainteresowań to: późny romantyzm (Brahms, Czajkowski, Dworzak) i symfonika współczesna, dziś już także klasyka XX wieku: Bartok, Strawiński, także Schönberg (pamiętne było Jego wykonanie fragmentów „Mojżesza i Arona” na koncercie „Warszawskiej Jesieni”). Do tej współczesności czy nowoczesności podchodził także romantycznie (w najlepszym i najgłębszym sensie tego słowa), tj. spontanicznie, bezpośrednio, emocjonalnie i arcymuzykalnie. To ostatnie chciałbym szczególnie podkreślić. Rowicki, jako dyrygent i jako człowiek, był muzykalny do szpiku kości. Wydaje się to oczywiste, niemal banalne, że dyrygent w ogóle musi być muzykalny. A przecież – praktyka nam to tylko potwierdza – przeciętność dyrygencka wybitnie muzykalna wcale być nie musi; w rękach przeciętności zszarzeje każde arcydzieło. Znamieniem wielkiej indywidualności dyrygentury jest muzykalność wybitna.

Rowicki miał muzykę we krwi, w nerwach, w palcach, w duszy i ciele. A to znaczy, iż żywe piękno muzyczne potrafił wydobyć z utworów pozornie niepowabnych, niewdzięcznych, kanciastych, topornych, trudnych. Przykładem Schönberg – kompozytor genialny, ale piszący muzykę często jakby ostentacyjnie niepowabną, rozmyślnie trudną; ileż spontanicznej inwencji – wspaniałej muzyki po prostu – zdołał wydobyć Rowicki z „niepowabnego” „Mojżesza i Arona” lub z – wcześniejszych „Gurrelieder!”

Sztukę jego cechowała ekspresja bezpośrednia; bardziej emocjonalna, uczuciowa – w muzyce romantyzmu i klasycyzmu; bardziej zaś wynikająca z materii brzmienia i formy – w muzyce nowszej. Jednakże ta „żywiołowa” ekspresyjność była zawsze zespolona z klasyczną dyscypliną formy, z precyzją wręcz zegarmistrzowską, i elegancją gestu. Rowicki nie był z tych muzyków, co to gest dyrygencki traktują czysto funkcjonalnie, mało dbając o jego swoiste piękno, estetykę gestu i ruchu. Wiedział dobrze, że dyrygent na koncercie jest w równej mierze dla orkiestry, co i dla publiczności. On miał swoją estetykę warsztatu dyrygenckiego – ruchu i gestu, czyli tego, co z „warsztatu” się publicznie przejawia, dane jest do oglądania; należał do, nie tak licznego znowu, grona dyrygentów prawdziwie czarujących: swoją sztuką, swymi kreacjami zachwycał i porywał.

Naczelną, pierwszą cechę jego sztuki dyrygenckiej i jego osobowości artystycznej nazwałbym radością muzykowania. Myślę, że dla muzyków pod jego dyrekcją praca w orkiestrze była także przyjemnością. Jego osobowość promieniowała muzyką.

Wszelka radość jest z natury lekka, lotna, uskrzydlona. Radość muzyczna ma w sobie pierwiastek taneczny uduchowionego rytmu, iskrę tańca. Rowicki należał do tych mistrzów batuty, którzy łączą w sobie romantyczną fantazję z temperamentem tanecznym (z dawnych dyrygentów: Feliks Weingartner, Bruno Walter; dziś jeszcze Leonard Bernstein). Miał rzadki dar lekkiej ręki, lekkości interpretacji, kreacji muzyki prawdziwie lotnej.

1/19 >

Tekst z książki programowej koncertu z 29.09.1990 w Katowicach